Podziel się wrażeniami!
Przechodząc się przez salę hypostylową skierowałem swoje kroki w bok i nagle przy bocznym wyjściu pojawia się tubylec (to ten poniżej). Uśmiecha się do mnie i w kilku słowach usiłuje mnie namówić, abym za nim podążył, a on wskaże mi wizerunek królewskiej kobry. Dlatego tak się uśmiechał, bo spodziewał się wyciągnąć ode mnie bakszysz. To podobny przypadek jak ten w Luksorze. I moja reakcja identyczna. Ale tamten w Luksorze był ode mnie daleko i nie chciało mu się za mną gonić. Natomiast ten stał ode mnie na dwa kroki i nie wyglądało na to, że się łatwo od niego uwolnię.
Wiedziałem, że ja ze swoją naturą szperacza i tak do tej kobry sam sobie dojdę, więc jego oferta nie kusiła mnie. Zaczął nieco „tańczyć” wokół mnie coś mamrocząc po swojemu, czego oczywiście nie rozumiałem, ale widać było, że gość nie ustępuje. Zrobiłem krok w bok, ominąłem go nawet nie patrząc na niego (tak się postępuje także z nachalnymi przekupniami na ulicy) i powędrowałem korytarzem, w którym, gdyby nie sztuczne światło, panowałyby egipskie ciemności.
I znowu podziwiałem wspaniały stan tego miejsca. Piasek nieźle te kamienie zakonserwował. Ja fotografowałem wszystko, co napotkałem, a ów miłośnik kobry królewskiej dreptał, ale nie przede mną, a za mną. Nie chciałem mu dać argumentu, że to on mnie do kobry doprowadził.
W końcu w jednej z wnęk ukazała się kobra. Sfotografowałem ją z takim samy spokojem, jak wszystkie inne miejsca. I niespiesznym krokiem oddaliłem się nie oglądając się za siebie. I oto mój „ogon” zakręcił się i poszedł także swoją drogą. I zapewne ponownie przyczaił się gdzieś tam w zakamarkach, jak pająk czyhający na nową ofiarę. Asertywność w takich przypadkach to podstawa. Warto ją ćwiczyć.
Doszedłem w końcu do głównego sanktuarium świątyni, zwanego Święte Świętych, które mieściło się za hypostylem. Świetnie zachowana była tu łódź pogrzebowa. To szczególnie cenne dla turystów, że w ogóle coś ze sztuki sakralnej pozostawiono. Praktycznie bowiem, niemal wszystko ze świątyń i grobowców zostało wywiezione do Muzeum kairskiego, a tam fotografować w ogóle nie wolno. Wspominałem już o tym w moim opowiadaniu „Czy ktoś nie lubi naszych aparatów fotograficznych?”
Te sznurki, którymi tak mocno zaplątano dostęp do łodzi pogrzebowej, nasuwały przypuszczenie, że pojedynczy sznurek dla zbyt „aktywnych” turystów nie był dostateczną przeszkodą. Szkoda, że niektórzy w pogoni za fotką przy łodzi nie umieli uszanować ani powagi miejsca, ani wagi zabytku. Przez to najbardziej stracili ci, który chcieliby mieć zdjęcia „niezaśmiecone”.
Wyszedłem bocznym wyjściem. Ślepa uliczka pomiędzy wysokimi ścianami. Udało mi się uchwycić moment, gdy nie było tu turystów.
I chyba grubą księgę można by było zapisać treściami, które nagromadzono na setkach metrów kwadratowych ścian, które mnie tu otaczały. Widok oszałamiający.
Godzina minęła nie wiadomo kiedy. Trzeba wracać. Większość naszej grupy była już za świątynią. Nie miałem więc wiele czasu, a chciałem jeszcze strzelić kilka fotek ruinom, które mijaliśmy idąc godzinę wcześniej w kierunku przeciwnym.
I znowu jak gdzie indziej. Reliefy i hieroglify. A miejscami kolory.
Wśród wizerunków pary królewskiej odnalazłem dwa, którym nadałem tytuł: macierzyństwo. No cóż, żony boskich faraonów bywały matkami, jak inne kobiety.
Widok przypominający nieco ruiny Karnaku. Pusto, bez gruzów. Czyżby i to miejsce potraktowano w starożytności, a może później, jako „magazyn materiałów budowlanych?
I ostatnie spojrzenie na świątynię poprzez niski mur z cegły mułowej. Cegła mułowa, w porównaniu z kamiennymi konstrukcjami, to materiał bardzo nietrwały. Nie wytrzymywał próby czasu. Dlatego wszędzie tam, gdzie cegła mułowa w starożytności była zastosowana, obiekty w dzisiejszych czasach były w opłakanym stanie.
Tego dnia dopłynęliśmy jeszcze do Kom Ombo. A, że było to już po zachodzie słońca, to byliśmy skazani na prawdziwie nocne zwiedzanie. Ale o tym już innym razem.